poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Rocznica.

Mój Tata zmarł trzy lata temu – do dzisiaj za nim tęsknię. Moi synowie też często wspominają Dziadka, mój młodszy – ten bardziej wylewny – często wzdycha “I miss Dziadek.” Nierzadko łapię się na tym, że myślę o nim, zastanawiam się, co by powiedział lub zrobił w danej sytuacji. W wielu rzeczach był dla mnie autorytetem.




Tata urodził się 28 października 1939 roku w Lasku pod Luboniem.  Jego urodziny zgłosił do Urzędu Stanu Cywilnego – a właściwie Standesamdtu – jego ojciec, Wojciech Nowaczyk, dwa dni później.  Pewnie tak długo świętował, bo był to drugi syn po sześciu córkach.

Tata chodził najpierw do siedmioklasowej szkoły podstwowej w Lasku. Mile wspominał te czasy, choć był niezłym urwisem. Raz dostał dwóję z matematyki (a z tej zawsze był orłem!), bo nie chciał podejść do tablicy rozwiązać zadanie. Nie chciał podejść, bo miał rozdarte na siedzeniu spodnie, bo łaził przez płoty podczas przerwy! Także w Lasku, jako małe dziecko budował swoje pierwsze turbiny napędzane prądem strumyka, który płynie za szkolnym boiskiem. Turbiny były z pyry oraz z patyczków i tektury.

W latach 1954-1959 chodził do korespondencyjnego liceum im. Ignacego Paderewskiego w Poznaniu. Wtedy pracował w Lasku jako listonosz, wieczorami się uczył i jeździł na zajęcia. Z tego czasu pamiętają go ludzie jak stojąc przy furtce rozwiązywał zadania matematyczne albo czytał Mickiewicza. Podobno od tamych czasów poczta “już nigdy tak dobrze nie chodziła”. Nota bene Mickiewicza uwielbiał tak bardzo, ze gdy czytał po raz pierwszy wypożyczonego ze szkolnej biblioteki “Pana Tadeusza” to przejechał stację w Luboniu. Wtedy także odkrył zamiłowanie do opery – często jeździł na spektakle do Opery Poznańskiej, do  muzyki klasycznej (uwielbiał Szopena) i do astronomii – to chyba z powodu tych nocych powrotów do domu. Zamiłowaniem do opery zaraził także i mnie – pierwszym spektaklem, na który mnie zabrał byli “Poławiacze pereł” w Operze Bytomskiej. Miałam  jedenaście lat.

Po zdaniu matury Tata wybrał się na podbój Politechniki Śląskiej. Zdał egzaminy wstępne na wydział mechaniczno-energetyczny i zdobył zarówno stypendium na wyżywienie, jak i akademik. Studiował na wydziale mechaniczno-energetycznym, który zakończył obroną pracy dyplomowej w roku 1964. Po studiach pracował przez sześć lat w Elektrowni Blachownia, a w 1970 roku przeniósł się do “Energoprojektu” w Gliwicach.  Szybko zostal kierownikiem wlasnej pracowni remontowej R4.  Pracował przy projektach elektrowni Dolna Odra, elektrowni Opole, elektrociepłowni w Gdańsku oraz elektrociepłowni zakładów papierniczych w Kwidzynie. Tak często jeździł na delegacje ówczesnymi pociągami, że – jak twierdził – wypracował najlepszy na trasie Warszawa-Gliwice przepis na mieszanie tatara w “Warsie”.

Gdy byłam mała Tata często czytał mi na dobranoc Kubusia Puchata – do dziś pamiętam jak we dwójkę wyliśmy ze śmiechu, gdy Prosiaczek biegł przez las krzycząc “Słoniocy!!!”. Zaszczepił mi zamiłowanie do historii starożytnej oraz mitologii greckiej i rzymskiej. Gdy miałam siedem lat, wypisał listę miast starożytnego Egiptu, które miałam zwiedzić z nim po zdaniu matury.

Po koniec lat siedemdziesiątych mój bezkompromisowy Tata doszedł do wniosku, że w Polsce nie ma już czego szukać.  Po trzech delegacjach do Vancouver postanowił, że znalazł miejsce na nowe i lepsze życie dla siebie oraz dla swojej rodziny. Wyjazd – planowany przez dwa lata – nastąpił w sierpniu 1980 roku, nie mając nic wspólnego z wydarzeniami na Wybrzeżu. Po sześciomiesięcznym pobycie w Austrii w końcu udało mu się przywieźć rodzinę do Toronto – na bilety do Vancouver już nie starczyło. W Toronto rozpoczął pracę w swoim wymarzonym zawodzie projektanta-energetyka. Niestety, w Kanadzie nastąpiła recesja i nastały trudniejsze czasy. Tata jednak nigdy nie poddał się, zawsze znalazł pracę, zawsze mnie podbudowywał, gdy wydawało mi się, że jest źle, zawsze mówił mi, że mam się niczym nie przejmować, tylko uczyć, że przyjechał do Kanady dla mnie i dla mojej siostry. Założył własne biuro projektowe JONO Ltd albo – jak mówił z typowym dla niego wisielczym humorem – “Józek nie daj się! Ltd”. W wolnych chwilach woził mnie na wykłady, na zajęcia, do biblioteki. Gdy dostałam się na medycynę, był dumny.

Od roku 1986 do emerytury w 2003 roku pracował jako projektant dla przemysłu lotniczego  – najpierw w McDonnell-Douglas, a potem, gdy MD został sprzedany, w Boeingu. Najpierw budował skrzydła samolotów, a potem projektował urządzenia do ich przewozu i montażu. Znowu bywał w delegacjach – ale na pokładach samolotów już nie pozwalali mu mieszać tatara!

Na emeryturze Tata projektował dla JONO Ltd zbiorniki ciśnieniowe dla różnych przedsiębiorstw. Wolny czas poświęcał wnukom, wyjazdom do Polski, gdzie odwiedzał rodzinę w Wielkopolsce, oraz operze. Ostanią operą, na którą poszliśmy cztery dni przed jego śmiercią była “Simon Boccanegra” jego ulubionego Verdiego. Gdy zmarł, dotarło do mnie jak prawdziwym i proroczym był ten spektakl.

2 komentarze:

  1. Dobrze że zostają tak piękne wspomnienia gdy ludzie już odchodzą. To często z takich wspomnień zbudowana jest nasza historia

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozmawialiśmy o Nim. Wybacz Siostrzyczko, że nie komentuję i tylko zostawiam ślad swojej obecności.

    OdpowiedzUsuń